3 listopada 2018

Zerowy wyjazd



"POSTOJA" KONINKI CZYLI GORCZAŃSKI PARK NARODOWY

437123 km
NA TRZECIEGO
To ten dzień ! Wielka inauguracja wszystkiego ! Po jeżdżonej nocy w pracy, z świeżą termokawą, z zapakowaną czerwonką, z oczekującą verso by zająć miejsce czerwonki dla czerwonki po powrocie.... wszystko sprawnie i na luzie z ciekawością co/jak to będzie..... ruszamy !
Już po kilku metrach za bramą pytam stwierdzająco żonę A. - trochę głośno, ale będzie ciszej jak poprawię... Ona kiwa głową że ok. Przyjąłem to za pozwolenie uzyskania przyzwolenia na dalszą jazdę. Kilometr od domu pierwszy przystanek celem uzupełnienia bieżących niedoborów żywnościowych. Ja międzyczasie ustawiam najkrótszą trasę na starym motocyklowym krokodylu co objechał Romanię dawno temu (https://www.youtube.com/watch?v=1LPXbOyxNZQ) i co odżył po reanimacji na stole u Papieża kiedyś, później znowu zapadł w śpiączkę i na tydzień przed wyjazdem znowu otworzył oczy. On chyba czuł, że z czerwonką mu po drodze.
Po kilometrach obwodnicy, gdzie czerwonka zalicza pierwszy raz w naszych rękach podwójną prędkość przelotową (oczywicie z górki) - skręcamy w prawo. Znów w prawo, w lewo, na skrzyżowaniu prosto, znów w prawo... biegi coraz bliżej jedynki a to bieg pełzający, okolica coraz ciaśniejsza.... asfalt zmienił się w kostkę brukową.... zakręty coraz ciaśniejsze.... tak, właśnie dlatego włączyłem najkrótszą trasę u krokodyla. Za to go uwielbiam.
Kiedy jednak dojeżdżamy do asfaltu przechodzę na nawigację telefoniczną. Z tyłu głowy mam cały czas że to wyjazd inauguracyjno-zapoznawczy, a czerwonka jeszcze nie otrzymał mostu z zębatką do przodu. Jedziemy dalej w coraz większe góry. Wstyd się przyznać bo nie tak mnie uczono ale na zjazdach wrzucam luz żeby zjechać z ilością decybeli.
NA DRUGIEGO
Mateusz P. po jeździe czerwonka na stojąco na pace zaopiniował, że ta stacja to kuźnia talentów – nieoczywistych. Pojechali. Ja nie zdążyłem wrócić do dyżurki
NA PIERWSZEGO
Po drodze jeszcze nogi jak w peepie w poprzednim życiu
WYJAZD --> NA DRUGIEGO
zdjąłem buty
NA PIERWSZEGO
Po drodze również nie sercowa potrzeba dziecka F.
Parę chwil później jest ! Wielka narodowa brama.
Za nią już czekają Krzysiu J., Beatka J. i Marcinek J. Parkujemy obok sentymentalnej stodziewięćdziesiątki ze szpachlą ale w super stanie. 
W ramach wolnego czasu pierwsza wizyta na retro placu zabaw.  
Przez ostatnie dwie dekady nic się nie zmienił. No może poza kilkoma kolejnymi warstwami farby emaliowanej. Po zabawie czas na obiad. Na stołówce również bez zmian. Mam wrażenie, że obrusy powinny zostać tak samo jak karuzela i huśtawki pomalowane kilkoma nowymi warstwami farby.... lub krochmalu. Jedzenie na szczęście tak samo pyszne jak w dzieciństwie. Ten smak pieczarkowej z litrami maggi i kilogramami soli jak ze wspomnień.
Wieczorem wszyscy poza mną poszli zwiedzać okoliczną rzekę a ja zwiedziłem łóżko na antresoli. O domkach i wspomnieniach (wyjątkowo żywo-rzeczywistych) nie będę pisał. Kiedy wrócili, ja wstałem i okazało się, że przed balkony na kolacje przyszły trzy małe udomowione lisy. 
Nic a nic się nie bały. Jak nowa stołówka przyjechała to trzeba przecież korzystać. Nie bały się nawet hurtowej ilości dinozaurów Krzysia J.
Nowy dzień zaczęliśmy nawinięciem całego kilometra na koła czerwonki. Pani w budce posiada dwie mapy. Wybieram jedną i chcę się pożegnać. Ona pyta:
- chcecie iść na szlak ?
tak – odpowiadam. Czy ta mapa wystarczy ? Myślę sobie – może kupić tą większą...
- trzeba bilety wykupić.
No tak – o ja głupi. Nie zrozumiałem pytania. Wypłaciłem szesnaście złotych i wróciliśmy z mapą na desce czerwonki te kilkaset metrów. 
Żona A. mówi:
- po co te bilety ?!? Mieszkamy za bramą więc bilety mamy w cenie...
o ja głupi. Asertywność minus sto.
Żeby wstydu nie było, skoro czerwonka zaliczyła dzień z kilometrem to my zaraz po śniadaniu ruszamy na szlak. Wcześniej śniadanie. Wchodzimy i co słyszę z głośników.... ewryfing ju wont ju garyt (z angielskiego „everything you want you got it”). Toż to Roy we własnej osobie ! Takiego klimatu to się nie spodziewałem w tak klimatycznym miejscu. Kiedy byłem małym chłopcem i jeździłem z tatą żółcionką (oczywiście mercedesem) to z kaseciaka szła płyta Orbisona na okrągło. A że droga w rodzinne Bieszczady była długa i na szczęście częsta, to w pamięć się wryła dość głęboko. Po tych sentymentalnych przemyśleniach ruszamy na szlak.
Po drodze galeria kilku ciekawych drzewnych kombinacji.
Na końcówce zaliczenie strumienia – dzieci oczywiście boso w wodzie bo przecież nie jest zimna. To nic, że stopy już prawie fioletowe.
Ostatnie tchnienie dziesięciokilometrowego testowego szlaku to piękny grzyb.
Niestety w środku nie był już tak piękny.
Żeby nie było nudno po obiedzie Marcinek J. zamienił czerwonce lewe oko na oryginalną podróbkę. Od dzisiaj nie jeździmy już pasem startowym.
Żeby była siła do kręcenia śrubek należało się posilenie porzeczkami od dzieci.
Później oczywiście retro plac zabaw. Punkt stały dzienny.
Dzieci wszystkie były bardzo grzeczne więc lody w mieście to element obowiązkowy. W tym miejscu nastąpiła rzecz długo oczekiwana – pierwotne powożenie czerwonki przez firmową właścicielkę czyli żonę A. Było super, choć bicepsy poczuły brak wspomagania. W trakcie powrotu zrobiliśmy to co lubimy najbardziej – skręciliśmy w boczną dróżkę -
WYJAZD --> NA TRZECIEGO
był wyjazd, był kamper
lewą dróżkę. Efekty widać na poniższym zdjęciu
Znajdź czerwonkę:
Po powrocie idziemy nad rzekę. Podejmujemy męską decyzję – budujemy tamę, żeby nie tracić przepływającej wody. Krioterapia po kolana znakomita ! przy okazji trening wzmocnieniowy mięśni szkieletowych - czyli rzucanie kamieniami na odlegosc
Po kolacji ładne widoki z balkonu.
NA DRUGIEGO
Nowy dzień, nowe kilometry. Nasze kilometry. Czerwonka ma dzień kontemplacji. My najpierw kolejką na pierwszą górkę - obowiązkowo z kilkoma warstwami farby i podobno z certyfikatami. Pamiętam jak dziś, że wyglądała dokładnie tak samo dawno, dawno temu kiedy byłem w podstawówce. 
Inaczej z górką na górze. Nie było drzew, tylko płaskie, wielkie połacie na narty. Cóż, wchodzimy między te drzewa, witamy strażników w dżimnym w benzynie w cywilnych laczkach i bieżymy dalej na kolejne wzniesienia. 
Po którymś podejściu grupa dorosłych patrzy szerokimi oczami jak dziecko F. po zmęczeniu nie staje jak oni, tylko zaczyna skakać. Kawałek dalej dokonuje się rzecz niezgodna z przepisami.
Dalej trochę deszczu
trochę instruowania jak iść (?)
trochę kolejnych drzewnych kombinacji
i szczyt osiągnięty !
Teraz kierunek schronisko. Po drodze drzewna osobliwość w postaci siedzenia
i w końcu czas na jedzenie.
Po regeneracji czas na etap „byle niżej”. Zaczynamy od miejsca gdzie król
NA PIERWSZEGO
chodzi piechotą piętro niżej pod schodami. Nagle żona A. wydaje dziwny dźwięk powiązany z euforią i moim oczom ukazuje się Przemek. Przemek to ktoś nie najniższy wzrostem a na co dzień to regularny współtowarzysz Boro. Skoro jest współtowarzysz Boro, to Boro też tu jest ! Żona A. Wybiega i szuka. Ja mówię dzwoń najpierw, będzie śmiesznie. Zadzwoniła. Co za spotkanie ! Umawiamy się przez ostatni rok i nic a tu niespodzianka !
Tytułem wyjaśnienia. Boro, zwana dawniej MarlBoro to osoba dobrze nam znana od lat. Znana z pracy, znana z wycieczki nad morze na której korzystaliśmy z dobroci końcówki używania służbowego forda focusa, znana z kolejnej pracy, znana z epizodu koła gospodyń miejskich, znana z wielu innych przeplatających się sytuacji, ale znana również z planu zakupu busa i chęci wykorzystania go w niecny wschodni sposób, celem późniejszego porzucenia lub odzyskania pozostałej wartości od przyszłego właściciela. Plan z przyczyn niepamiętanych dziś przez ogół na dwa dni przed realizacją nie doczekał się spełnienia. Cóż – przecież coraz szybciej rodzi się czerwonka... Po wymianie co słychać żegnamy się i każdy szuka swojego szlaku. Po drodze widok na owce i barany
na chmury...
no właśnie. Te chmury coraz ładniejsze ale i też coraz bliżej...
skoro jesteśmy tak jakby na ich wysokości to mamy dylemat: wracać do schroniska, czy pędzić do lasu daleko na końcu łąki. Pierwsze krople deszczu szybko zawężają ilość opcji do jednej właściwej. Efekty jak widać:
Trzymając kaptur woda wlała mi się do rękawa. Buty nabrały wody nie dzięki strumieniowi który objawił się w miejscu ścieżki ale przez moje osobiste nogi po których woda dostała się do środka po przefiltrowaniu przez skarpetki. Dziesięć minut po dojściu do lasu deszcz zniknął razem z chmurami. Nie ma sprawiedliwości. Na pocieszenie znowu kilka drzewnych kombinacji.
Na koniec jeszcze telefon do babci B. kiedy szlak wszedł w zasięg...
i kolacja na mokro a później grzanie kości pod prysznicem i spanie. Taki rodzaj ogrzewania pozaustrojowego to ja uwielbiam. Kiedy po czterdziestu minutach woda bez dotykania kurków zrobiła się jakby chłodniejsza, zrozumiałem, że chyba moje kości liznęły już temperatury więc szybko się umyłem i naśladując dzieci – padłem. Rano lekkie dospanie kiedy dzieci po nieplanowanej bardzo rannej pobudce poszły do budki, śniadanie i znów wycieczka do budki po sztuczne salamandry i naklejki. Pani w budce – ta od biletów i asertywności, zauroczona dzieckiem F. oddała jeszcze z dobroci serca trochę makulatury w postaci książek i pomachała na do widzenia. W drodze powrotnej kontrola tamy, zapoznanie salamander z czerwonką i relaks śniadaniowy.


Droga powrotna bez ekscesów. Na zjazdach znów wstyd na luzie. Przed domem oczywiście deszcz.
Dzieciom subtelny hałas w kabinie bynajmniej nie przeszkadzał.
Tak oto kończy się opowieść startowej wyprawy celowanej. Celowanej w cel przyszłoroczny, czyli podsumowania kilku wypraw odbytych przed ostateczną decyzją – co dalej z czerwonką. Parafrazując początek tej przygody – czy zostanie z nami...zobaczymy...

437300 km 
najlepiej śpi się na pierwszego...
pierwszy wyjazd przed nami.